środa, 18 grudnia 2013

"Czuję respekt przed każdą wyprawą"

Pora roku jaka nastała robi swoje i mimo wszystko większość rowerów miejskich idzie w odstawkę. Są jednak ludzie, którzy po to by wyjechać rowerem daleko w świat, trenują bez względu na warunki pogodowe. Taką osobą jest Krzysztof Skok, z którym miałam okazję porozmawiać, o tym innym wymiarze jazdy na dwukołowym cudzie.

 

Alicja Kopyczyńska: Czy osoba, dla której rower jest przede wszystkim źródłem przygód, porusza się tym pojazdem również na co dzień? 

Krzysztof Skok: Niestety nie mam możliwości do jeżdżenia rowerem na co dzień. Ze względu na liczbę obowiązków udaje mi się tylko 3-4 razy w miesiącu jeździć treningowo. Zwykle jest to stała pętla 53 km, ale całkiem nieźle pofałdowana, więc pozwala mi utrzymywać dobrą kondycję. I to mi właściwie wystarcza.

Twoim największym przedsięwzięciem wydaje się być samotna podróż z Sopotu do Pekinu. Ile trwały przygotowania do tak ogromnej wyprawy? 

Dla mnie przygotowywanie, organizowanie, załatwianie formalności to nic niezwykłego. To jest coś naturalnego, a jednocześnie trudno policzalnego. Na przykład wyrobienie trzech wiz zajęło prawie 3 miesiące, ale jakby policzyć faktycznie stracony na to czas, to były to zaledwie dwa dni pracy. Z innymi rzeczami jest podobnie – daję sobie więcej czasu aby na spokojnie,  w wolnych chwilach, pomyśleć nad pomysłem. Zdarzają się też wyjątki, na 47-dniowy wyjazd na Bałkany (11 państw) miałem na przygotowanie ostatnie 17 dni przed startem. Pomysł wyprawy do Chin narodził się w kwietniu 2007 roku, ale ponieważ głównym celem były Igrzyska Olimpijskie w Pekinie, musiałem czekać cały rok. Miałem sporo czasu na przemyślenie, czy na pierwszy w życiu wyjazd rowerowy akurat taka wyprawa jest OK.

Miałeś, w takim razie, dużo czasu na przygotowanie się pod kątem fizycznym. Czy w trakcie tak długiej podróży, możliwe jest zwykłe przetrenowanie ciała? 

Turysta rowerowy to nie kolarz. Nie ma tu takich przygotowań jak u zawodowców, a właściwa forma przychodzi po ok. dwóch tygodniach. Później należy tylko rozsądnie dysponować swoimi możliwościami. Nie można przedobrzyć – ale każdy organizm jest inny, a do tego duże znaczenie ma prawidłowe odżywianie. Tym można dużo zyskać i stracić. Odpowiednio dobrane pokarmy dają nie tylko siłę i wytrzymałość, ale ograniczają też urazowość mięśni. Jednak kiedy dojdzie do przetrenowania, co przejawia się przemęczeniem i bólami lub urazami mięśni (np. skórcze), konieczne jest skrócenie dystansów dziennych o połowę, ale i tak nie powinny być  one dłuższe niż ok. 80 km. Do tego więcej odpoczynku i masaż. To jest chyba najbardziej krytyczny moment wyprawy.

Czy przed wyjazdem było coś, co wzbudzało twoje największe obawy?

Czuję respekt przed każdą wyprawą, a koncentracja jest obowiązkowa. Czasami najdrobniejszy błąd może zakończyć podróż. Ale nie miałem większych obaw – czułem, że z pomocą Bożą się uda.

A co w zderzeniu z rzeczywistością okazało się największym trudem?

Brak doświadczenia w wyprawach rowerowych. Zabrałem za dużo bagażu, a na rowerze tak naprawdę nauczyłem się jeździć po tym, jak uszkodziłem sobie kolano. W tym roku jadąc ponownie na Syberię, byłem na starcie aż o połowę lżejszy!

Ważnym, a może nawet najważniejszym wyróżnikiem twojej wyprawy jest fakt podróżowania w pojedynkę. Samotność nie doskwierała?

Nie za wschodnią granicą Polski. Tam ludzie są inni. Dla nich taki podróżnik to wręcz bohater i sami się zatrzymywali, aby robić sobie ze mną pamiątkowe zdjęcia. Natomiast na Syberii, to legenda o mnie wyprzedzała mnie i czasami aż za dużo miałem towarzystwa. Dopiero w Mongolii zrobiło się pusto, ale tam już jechałem siłą rozpędu wiedząc, że mam tylko trochę ponad 1000 km do celu.

Dla mnie nawet 1000 km w samotności brzmi niezwykle i niewyobrażalnie. Zdążyłeś w tym czasie poznać swoją osobowość lepiej, dowiedzieć się czegoś nowego o sobie?

Siebie to raczej znam, ale takie osiągnięcie na pewno wzmocniło i zwiększyło wiarę we mnie samego. Wiem, że potrafię zrobić coś nieszablonowego, na co większość ludzi się nie odważy. Chociaż tak naprawdę 90% społeczeństwa zapewne mogłoby to zrobić. Pojechałem do Pekinu sam, ponieważ nikt ze mną nie chciał jechać – jedni nie mogli, a inni nie wierzyli we mnie. Nie chciałem ciągnąć nikogo na siłę. W tym roku pojechałem nad Jezioro Bajkał,  w 24-osobowej grupie z Niniwateam.pl. Jestem wdzięczny, że chcieli mnie ze sobą zabrać – jest to najmocniejsza grupa amatorska w Polsce, jak nie na świecie. Mój dzienny rekord w drodze do Pekinu to 202 km. W tym roku to już 316 km, a dystansów powyżej 200 km dziennie było kilkadziesiąt!

Już z samej okładki książki „ Rowerem na Igrzyska” dowiadujemy się, że podróż ta była Twoim największym marzeniem. Wydaje się więc, że wszelkie przeszkody nie mogły zniszczyć tego, co było na końcu wyprawy.

Moim marzeniem były Igrzyska Olimpijskie, więc w Pekinie wszystko inne zeszło na drugi plan. Cieszyłem się, że tam mogę być. Wyjeżdżając z Sopotu 8 kwietnia powiedziałem, że 8 sierpnia będę na Placu Tiananmen, a 5 sierpnia powiedziałem, że będę tam o 10.00 (nie mając nawet mapy Pekinu). Ale kiedy zgodnie z zapowiedzią dotarłem do celu, poczułem smutek i pustkę – skończyła się przecież najfajniejsza przygoda, jaka spotkała mnie w życiu. Wiedziałem, że będą jeszcze wymarzone Igrzyska, ale to raptem kilkanaście dni i szybki, czternastodniowy powrót pociągami do domu. Żal było, że to już koniec.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz