Alicja
Kopyczyńska: Czy osoba, dla której rower jest przede wszystkim źródłem przygód,
porusza się tym pojazdem również na co
dzień?
Krzysztof Skok: Niestety nie mam możliwości do jeżdżenia rowerem na co dzień. Ze względu
na liczbę obowiązków udaje mi się tylko 3-4 razy w miesiącu jeździć treningowo.
Zwykle jest to stała pętla 53 km, ale całkiem nieźle pofałdowana, więc pozwala
mi utrzymywać dobrą kondycję. I to mi właściwie wystarcza.
Twoim
największym przedsięwzięciem wydaje się być samotna podróż z Sopotu do Pekinu.
Ile trwały przygotowania do tak ogromnej wyprawy?
Dla mnie
przygotowywanie, organizowanie, załatwianie formalności to nic niezwykłego. To
jest coś naturalnego, a jednocześnie trudno policzalnego. Na przykład
wyrobienie trzech wiz zajęło prawie 3 miesiące, ale jakby policzyć faktycznie
stracony na to czas, to były to zaledwie dwa dni pracy. Z innymi rzeczami jest
podobnie – daję sobie więcej czasu aby na spokojnie, w wolnych chwilach, pomyśleć nad pomysłem. Zdarzają się też wyjątki,
na 47-dniowy wyjazd na Bałkany (11 państw) miałem na przygotowanie ostatnie 17
dni przed startem. Pomysł wyprawy do Chin narodził się w kwietniu 2007
roku, ale ponieważ głównym celem były Igrzyska Olimpijskie w Pekinie, musiałem czekać
cały rok. Miałem sporo czasu na przemyślenie, czy na pierwszy w życiu wyjazd
rowerowy akurat taka wyprawa jest OK.
Miałeś, w
takim razie, dużo czasu na przygotowanie się pod kątem fizycznym. Czy w trakcie
tak długiej podróży,
możliwe jest zwykłe przetrenowanie ciała?
Turysta
rowerowy to nie kolarz. Nie ma tu takich przygotowań jak u zawodowców, a
właściwa forma przychodzi po ok. dwóch tygodniach. Później należy tylko
rozsądnie dysponować swoimi możliwościami. Nie można przedobrzyć – ale każdy
organizm jest inny, a do tego duże znaczenie ma prawidłowe odżywianie. Tym
można dużo zyskać i stracić. Odpowiednio dobrane pokarmy dają nie tylko siłę i
wytrzymałość, ale ograniczają też urazowość mięśni. Jednak kiedy dojdzie do przetrenowania, co przejawia się
przemęczeniem i bólami lub urazami mięśni (np. skórcze), konieczne jest
skrócenie dystansów dziennych o połowę, ale i tak nie powinny być one dłuższe niż ok. 80 km. Do tego więcej
odpoczynku i masaż. To jest chyba najbardziej krytyczny moment wyprawy.
Czy przed
wyjazdem było coś, co wzbudzało twoje największe obawy?
Czuję respekt przed każdą
wyprawą, a koncentracja jest obowiązkowa. Czasami najdrobniejszy błąd może
zakończyć podróż. Ale nie miałem większych obaw – czułem, że z pomocą Bożą się
uda.
A co w
zderzeniu z rzeczywistością okazało się największym trudem?
Brak doświadczenia w
wyprawach rowerowych. Zabrałem za dużo bagażu, a na rowerze tak naprawdę
nauczyłem się jeździć po tym, jak uszkodziłem sobie kolano. W tym roku jadąc
ponownie na Syberię, byłem na starcie aż o połowę lżejszy!
Ważnym, a
może nawet najważniejszym wyróżnikiem twojej wyprawy jest fakt podróżowania w
pojedynkę. Samotność nie doskwierała?
Nie za
wschodnią granicą Polski. Tam ludzie są inni. Dla nich taki podróżnik to wręcz
bohater i sami się zatrzymywali, aby robić sobie ze mną pamiątkowe zdjęcia.
Natomiast na Syberii, to legenda o mnie wyprzedzała mnie i czasami aż za dużo
miałem towarzystwa. Dopiero w Mongolii zrobiło się pusto, ale tam już jechałem
siłą rozpędu wiedząc, że mam tylko trochę ponad 1000 km do celu.
Dla mnie
nawet 1000 km w samotności brzmi niezwykle i niewyobrażalnie. Zdążyłeś w tym
czasie poznać swoją osobowość lepiej, dowiedzieć się czegoś nowego o sobie?
Siebie to raczej znam, ale
takie osiągnięcie na pewno wzmocniło i zwiększyło wiarę we mnie samego. Wiem,
że potrafię zrobić coś nieszablonowego, na co większość ludzi się nie odważy.
Chociaż tak naprawdę 90% społeczeństwa zapewne mogłoby to zrobić. Pojechałem do
Pekinu sam, ponieważ nikt ze mną nie chciał jechać – jedni nie mogli, a inni nie wierzyli we mnie. Nie chciałem ciągnąć
nikogo na siłę. W tym roku pojechałem nad Jezioro Bajkał, w 24-osobowej grupie z Niniwateam.pl. Jestem
wdzięczny, że chcieli mnie ze sobą zabrać – jest to najmocniejsza grupa
amatorska w Polsce, jak nie na świecie. Mój dzienny rekord w drodze do Pekinu
to 202 km. W tym roku to już 316 km, a dystansów powyżej 200 km dziennie było
kilkadziesiąt!
Już z samej
okładki książki „ Rowerem na Igrzyska” dowiadujemy się, że podróż ta była Twoim
największym marzeniem. Wydaje się więc, że wszelkie przeszkody nie mogły zniszczyć tego,
co było na końcu wyprawy.
Moim
marzeniem były Igrzyska Olimpijskie, więc w Pekinie wszystko inne zeszło na
drugi plan. Cieszyłem się, że tam mogę być. Wyjeżdżając z Sopotu 8 kwietnia
powiedziałem, że 8 sierpnia będę na Placu Tiananmen, a 5 sierpnia powiedziałem,
że będę tam o 10.00 (nie mając nawet mapy Pekinu). Ale kiedy zgodnie z
zapowiedzią dotarłem do celu, poczułem smutek i pustkę – skończyła się przecież
najfajniejsza przygoda, jaka spotkała mnie w życiu. Wiedziałem, że będą jeszcze
wymarzone Igrzyska, ale to raptem kilkanaście dni i szybki, czternastodniowy
powrót pociągami do domu. Żal było, że to już koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz